Co roku wakacje spędzałam nad jeziorem. Nic w tym zaskakującego, tu gdzie mieszkam trudno byłoby znaleźć miejsce oddalone od jeziora więcej niż kilometr, góra dwa.
Moje jezioro to magiczna kraina dzieciństwa, kilka domków na zarośniętym drzewami brzegu, oddalonych od innych ośrodków, których wtedy nie było zresztą tak wiele. Wodę brało się ze studni, zawsze ze strachem, bo w domku stojącym obok mieszkał niezbyt przyjaźnie nastawiony do świata owczarek (przez dziewiętnaście lat moich wakacji przewinęło się ich tam kilka, ale oczywiście pamiętam tylko najgroźniejszego; najgroźniejszą, bo to suka była...), a wieczory spędzało się najczęściej na rozmowach, z braku prądu toczonych przy świeczkach albo lampie naftowej.
Tam pierwszy raz się całowałam, tam uczyłam się pływać i tam jadłam zupę z waty, piasku i trawy. Dajmy spokój chronologii.
Kucharką, która raczyła mnie takim przysmakiem, była moja przyjaciółka. Miałam wtedy trzy lata, ona sześć i mimo, że była dla mnie wtedy wyrocznią, pamiętam swój słaby sprzeciw przeciwko takiemu obiadkowi. Wydaje mi się, że nie dojadłam...
Przyjaźń, która narodziła się wtedy, przetrwała w nieco zmodyfikowanej formie do dzisiaj. Przeżywała wzloty i upadki, kilka lat trwała w zawieszeniu, od dłuższego czasu jest przyjaźnią na odległość. Nie spędzamy już razem dwóch miesięcy wakacji, spotykamy się rzadko, ale każda z nas wie, że możemy na siebie liczyć.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że dzisiaj przyjaciółka zdecydowanie lepiej gotuje.
Dwie dzisiejsze lalki połączyła przyjaźń mimo wielu dzielących je różnic. Pochodzą z różnych rodzin, mają za sobą różne doświadczenia; jedna jest energiczna i ciekawska, druga łagodna i spokojna. A jednak przypadły sobie do gustu i twierdzą, że żyć bez siebie nie mogą. Przypadek? Zrządzenie losu? Nie. Zielonookie przeznaczenie, które ma na imię Madelaine i właśnie kończy tę notkę ;)
Petra wyciągnięta za nogi z kosza w SH, ogólnie w dobrym stanie, ale niestety poprzednia właścicielka nie lubiła grzywek i sięgnęła po drastyczne metody, stąd konieczność zaczesania nad czołem pasma włosów. Tereska przyjechała do mnie w większym zestawie, jest zadbaną lalką domową, bez śladów wymemłania.
Bardzo sympatyczne panienki. Jeziora zazdroszczę, choć mam też zaledwie o paręset metrów. W naszym jeziorze niestety od wielu lat nie można się kąpać, to skutki braku dbałości o środowisko moich sąsiadów-rolników, którzy ścieki z obór spuszczają do jeziora.
OdpowiedzUsuńJezior ci u nas dostatek, ale też nie każde nadaje się do kąpieli. Niestety to, które mam najbliżej domu, przez lata służyło za podręczny śmietnik spółdzielni rolniczej. Od kilku lat wraca do normy, ale podejrzewam, że czyste będzie w następnym pokoleniu :/
UsuńFajnie poradziłaś sobie z problematyczną fryzurą:) Dzięki temu Petra wcale nie wygląda na wymemłaną:)
OdpowiedzUsuńFajne psiapsióły... Im raczej zupa z waty ipiasku nie stanie na przeszkodzie ;)
OdpowiedzUsuńObydwie wyglądaja bardzo ładnie i świeżo :).
OdpowiedzUsuńTereska ma super buty !!!
Powiedziałabym, że to ta zupa Was połączyła :)
OdpowiedzUsuńDo dzisiaj pamiętam trawiasto-waciany zapach i to, że konsumpcja odbywała się na starym, leżącym do góry dnem kajaku, który służył do zabaw w dom :)
UsuńTeż mam takie miejsce, w którym toczyło się intensywne życie towarzyskie- z braku innych rozrywek nagle do łask wracały karty, grzebanie się w piaskownicy (do dojrzałego wieku lat piętnastu) czy nocne Polaków rozmowy o życiu. Zupek z piasku nie jadłam :)
OdpowiedzUsuńPetra i Tereska świetnie razem wyglądają, ta więź wprost bije po oczach.
Tak bym sobie wyobrażała Ciebie i Twoją przyjaciółkę :-) Obie lalki są śliczne, brak grzywki wcale nie wadzi Petrze :-)
OdpowiedzUsuńPewne podobieństwo jest ;) Kolory włosów się zgadzają i mój flegmatyczny spokój ;)
UsuńNie widać braku grzywki, jeziorko w pobliżu - marzenie u mnie tylko rów do deszczówki zarośnięty chwastami:)
OdpowiedzUsuńŚliczne panny. :) Bardzo ładne zdjęcia. :)
OdpowiedzUsuń